Lata trzydzieste XX wieku, tuż przed wybuchem II wojny światowej. W małym miasteczku na południu USA mieszka Atticus Finch, adwokat, który broni młodego Murzyna, Toma Robinsona, oskarżonego o gwałt na białej dziewczynie, Mayelli Ewell. Wydawać by się mogło, że w świetle panującego wówczas rasizmu, sprawa ta jest prosta, a winny jednoznacznie wskazany. Staje się ona jednak czymś w rodzaju symbolu, symbolu heroicznej walki o równouprawnienie.

"Drozdy nic nam nie czynią poza tym, że radują nas swoim śpiewem. Nie niszczą ogrodów, nie gnieżdżą się w szopach na kukurydzę, nie robią żadnej szkody, tylko śpiewają dla nas z głębi swoich ptasich serduszek. Dlatego właśnie grzechem jest zabić drozda."

I po raz kolejny przyszedł taki moment, kiedy nie wiem, co powiedzieć. Tak bardzo chcę podzielić się z Wami swoimi odczuciami, co do tej powieści, ale zwyczajnie brak mi słów. Owszem, mogłabym wyłożyć tutaj całą listę swoich zachwytów, ochów i achów, opisać w szczegółach wszystko to, co mnie zachwyciło, rozbawiło, zasmuciło i frustrowało. Tylko - czy jest to konieczne? 

Do lektury Zabić drozda podeszłam drugi raz. Musiałam. Pewnie znacie takie uczucie, kiedy patrzysz na przeczytaną książkę i masz wrażenie, że nie do końca ją zrozumiałeś, że czegoś w niej jeszcze nie odkryłeś. Lub masz zwyczajny niedosyt. Takie uczucia, i to wszystkie na raz, wywoływała we mnie t ta książka, dopóki nie wzięłam jej do ręki i otworzyłam.
Była to moja lektura w drugiej klasie gimnazjum. Gimnazjum, słuchajcie - co człowiek w wieku 15 lat może z niej zrozumieć? Jakie konkretne wnioski może wyciągnąć? Czy jest w stanie pojąć prawdziwe sedno tej powieści? Absolutnie nie chcę tu obrażać kogoś lub dyskryminować - mówię to na podstawie autopsji i własnych doświadczeń. Przeczytałam Zabić drozda, bo tak kazała nauczycielka z polskiego. Nic więcej.
Musiał przyjść taki czas, jak teraz, bym sięgnęła po nią jeszcze raz. Ostatnie tygodnie były dla mnie dosyć trudnym wewnętrznie przeżyciem, choć bardzo starałam się to ukryć. Musiałam sięgnąć po taką lekturę, która zaczęłaby szarpać te rozedrgane struny w bardziej pozytywny sposób. Dzięki zatracaniu się w niej, stopniowo odzyskiwałam ukojenie. Nie jestem w stanie dokładnie powiedzieć Wam, w jaki sposób dokonała się ta przemiana. To się po prostu stało; po wielu, wielu dniach zaczęłam myśleć bardziej pozytywnie. Kiedy ją skończyłam, rozpłakałam się; odzyskałam dawną (osobliwie względną) pogodę ducha i, co najważniejsze - zrozumiałam to, co czytałam. Musiałam skończyć dwadzieścia lat i doświadczyć pewnych przykrych i wspaniałych rzeczy, by móc to zrobić.

"Odważny jest ten, kto wie, że przegra, zanim jeszcze rozpocznie walkę, lecz mimo to zaczyna i prowadzi ją do końca bez względu na wszystko."

Nie będzie dziś podziału na dobre i złe strony książki, spojrzenia na kreacje bohaterów, styl i język autorki. Jestem za chuda w uszach, by to zrobić. Ta książka jest jedną z najlepszych, jakie czytałam i jakie kiedykolwiek wyszły spod pióra pisarza. To wystarczy, by ją podsumować.

-/10

Tytuł: Zabić drozda
Autor: Harper Lee
Wydawnictwo: REBIS
rok wydania: 2008 
okładka: miękka
liczba stron: 422

2 komentarze:

  1. Z reguły nie czytam takiej tematyki, ale robię czasami wyjątki. Kto wie, może się kiedyś szukę, bo brzmi dość ciekawie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeczytaj koniecznie!! Jestem pewna, że się nie zawiedziesz 😃
      I dziękuję za follow ❤️

      Usuń