9 listopada to szczególna data w życiu Fallon i Bena; tego dnia umarła matka chłopaka, a dziewczyna omal nie straciła życia w pożarze domu.
9-go listopada los sprawia, że oboje się spotykają i od tego momentu zaczyna wypełniać się ich przeznaczenie.
Ben i Fallon mają układ - będą spotykać się tego samego dnia każdego roku, o tej samej porze i w tym samym miejscu. Jest jednak jeden warunek: zero kontaktu przez kolejnych trzysta sześćdziesiąt cztery dni. Mają spotykać się tak przez pięć lat, aż do ukończenia przez obojga dwudziestego trzeciego roku życia, dopóki nie dobiegnie ich historia, spisywana przez Bena. Książka ta miała być nie tylko poczytnym debiutem młodego pisarza - w głównej mierze była rozliczeniem przeszłości i w pewien sposób rozgrzeszeniem.

Pierwszy raz zrobiłam dla książki taki wyjątek, że poświęciłam swój wolny od pracy poranek i obudziłam się o szóstej rano, by ją skończyć. Nie żałuję. Naprawdę.

O November 9 słyszałam bardzo wiele przeróżnych opinii, z czego w większości były to same zachwyty. Kilka moich koleżanek z klasy gorąco mi ją polecało, ale jakoś nie mogłam się zdecydować. Kiedy ujrzałam ją na bibliotecznej półce, doszłam do wniosku, że muszę sama zweryfikować rzekomą wyjątkowość prozy Colleen Hoover.
Po przeczytaniu pierwszej części zamknęłam książkę z hukiem i pomyślałam: "cholera, to ma być takie dobre?" Tak jak Fallon, jestem przeciwniczką błyskawicznych miłości, a tu bohaterowie po sześciu godzinach już wiedzą, że są w sobie zakochani (choć Fallon tak bardzo nie chciała przyznać się do tego przed samą sobą). No nie, czegoś takiego zdecydowanie nie lubię. Po dniu przerwy od czytania (patrz: praca) ruszyłam do ataku. Chociaż równie dobrze mogłabym powiedzieć, że to książka zaatakowała mnie i pożerała mnie kawałek po kawałku z każdym kolejnym słowem, zdaniem i stroną. Ciarki i uderzenia na przemian gorąca oraz zimna, jakie odczuwałam przy zwrotach akcji, mogę śmiało porównać do grypy - tak się właśnie czułam - chora - kiedy przeżywałam uczucia bohaterów. Stronice topniały pod moimi palcami, zbliżając się do końca, a ja wpadałam w coraz większą panikę! Książka się kończy! A mnie kończy się wytrzymałość, bo jeśli nie będzie happy endu... Z dalszych myśli się nie zwierzę...
Skończyłam ją czytać dziś rano o 8:23. Od razu dopadłam się do telefonu i napisałam dosłownie do koleżanki "wyssała mnie". I tak się czuję do teraz.

Stylowi autorki nie mam nic do zarzucenia; prosty, piękny i obrazowy. Wspaniały. Zachęcający do tego, żeby czytać i czytać, wcale się tym nie męcząc. Sama fabuła była chwilami zaskakująca, choć myślałam, że książka z gatunku New Adult nie może mnie bardzo zaskoczyć. Owszem, na początku byłam lekko zniesmaczona i straciłam nieco optymizmu, ale pozostała część książki wszystko to wynagrodziła. Bohaterowie wykreowani są po ludzku; niewiele było w nich sztuczności i nietrudno byłoby się z nimi zaprzyjaźnić.

November 9 to opowieść o przeznaczeniu, przebaczeniu, pogodzeniu się z przeszłością i samym sobą. Pokazuje, że w miłości nie liczy się to, jak człowiek wygląda z zewnątrz. Poruszająca i pozostająca w pamięci na długo. Z serca polecam.

9,7/10 

Tytuł: November 9 
Autor: Colleen Hoover 
Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte 
okładka: miękka
liczba stron: 320

2 komentarze:

  1. Ja przeczytałam ją praktycznie za jednym zamachem, ale szczerze mówiąc nie zrobiła na mnie większego wrażenia :) Dla mnie była zbyt przewidywalna, a chemia między Fallon i Benem nie do końca mnie kupiła. Styl piękny i historia też sama w sobie fajna, jednak liczę na to, że w dorobku Colleen Hoover znajdą się powieści, które bardziej do mnie przemówią :)
    Pozdrawiam,
    rude-pioro.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, niemal każda negatywna opinia jaką przeczytałam na temat tej książki, mówiła o przewidywalności... Ja też tego nie lubię, ale "November 9" najwyraźniej wykryła we mnie jakąś czułą strunę, o której nie miałam pojęcia 😃
      Również pozdrawiam 😊

      Usuń