Rebecca Moray przybywa na małą irlandzką wyspę, mając do wykonania ważne zadanie. Oprócz materiałów i opowieści potrzebnych do projektu, Rebecca odnajduje spokój, rodzinne ciepło... jak i również miłość.
Sean uwikłany w bolesne wspomnienia sprzed czterdziestu lat, kiedy podczas sztormu traci swoich synów, od tamtej pory targany poczuciem winy i żalem, żyje samotnie, a jego jedynymi towarzyszami są kolory, które przypominają mu pewne szczęśliwe, jak i tragiczne wydarzenia z jego życia...
Mała irlandzka wyspa jest miejscem, gdzie oboje zdołają pogodzić się z przeszłością.



Kontakt wzrokowy z tą książką był tylko chwilowy, ale ta chwila wystarczyła, bym poczuła tęsknotę do wietrznej, pachnącej oceanem Irlandii.
Powieść na samym początku wydawała mi się nieco nudna, taka... zwyczajna. Mnogość bohaterów jaka pojawiła się nagle wokół Rebeki, nawet w mojej głowie wywoływała zamęt. Nosiłam się już z zamiarem (i to kilkukrotnym) odłożenia tej książki. Coś jednak było nie tak. Coś ciągnęło mnie do tego, by czytać dalej. I nie żałuję, że dałam się ponieść temu uczuciu.

Główna bohaterka przez większość czasu działała mi na nerwy, przede wszystkim swoim strachem i napadami paniki. Nie powinniśmy się jednak jej dziwić - Rebecca przeżyła koszmar - ojciec jej córki, Dennis, który okazał się być tyranem, traktując swoją partnerkę niczym śmieć, zginął na jej oczach w Święto Dziękczynienia. Wcześniej, w wypadku straciła również obojga rodziców. Została sama z maleńką córką, którą wychowywała w przekonaniu, że jest wolna i nikt ani nic nie może jej tej wolności odebrać.
Przybyła do Irlandii jako badaczka tkanin, mając przed sobą wyraźny i jasno postawiony cel. Chciała również odnaleźć to, co straciła i o czym marzyła. Bolesne wspomnienia, których podświadomie kurczowo się trzymała, nie chciały jej na to pozwolić.
Pomógł jej pewien rudowłosy skrzypek, imieniem Fionn, który od początku budził moją sympatię. Doskonale odzwierciedla życzliwość i temperament rodowitych Irlandczyków, który jest jedną z największych zalet tych mężczyzn. Bardzo kibicowałam przyjaźni Rebeki i Fionna i cieszę się, że zakończyła się w ten najszczęśliwszy sposób.

Sean.
Można powiedzieć, że postać ta jest swego rodzaju postacią tragiczną. Morze odebrało mu dwóch starczych braci i wszystkich czterech synów. Ojciec Seana przelewał na niego poczucie winy, które spowodowało, że chłopak wyrósł na surowego i cynicznego człowieka. Stosował wobec swoich dzieci te same metody wychowawcze, którymi był wychowywany, przez co jego synowie i żona - tak jak on kiedyś - byli ofiarami przemocy domowej.
Po stracie rodziny, Sean stał się zgorzkniałym samotnikiem. Doskonale wyczuwał zbliżające się sztormy, co niejednokrotnie uchroniło innych przed tragedią. Z coraz większym trudem znosił dopadające go wyrzuty sumienia, aż do momentu, kiedy poznaje sześcioletnią Rowan i odkryje dawno nie odczuwane pokłady ojcowskiej miłości...

Irlandzki sweter to opowieść o próbie pogodzenia się z przeszłością irozliczenia się z bolesnymi wspomnieniami, aby pozwolić sobie żyć dalej bez poczucia winy i żalu. Jedne z ostatnich rozdziałów, kiedy toczy się heroiczna walka o życie dwóch małych dziewczynek, Rebecca i Sean gotowi są na absolutne poświęcenie w ich ratowaniu i bliskość śmierci, wyciskały mi łzy z oczu. Kluczowy moment, gdy Sean dokonuje swojej przemiany i godzi się z duchami przeszłości, był niesamowicie wzruszający i piękny - autorka ukazała go w doskonały, można by powiedzieć metaforyczny sposób, którego jestem cichą wielbicielką.

Nie mam tej książce zbyt wiele do zarzucenia, jednakże bohaterowie mogli by mniej mieszać - i w powieści i w głowach czytelników.
Wzruszająca i pełna ciepła historia tocząca się w jednym z najpiękniejszych miejsc z Europie. Jestem nią absolutnie oczarowana i z pewnością dołączę ową książkę do swojej prywatnej biblioteczki. Polecam wszystkim szukającym przyjemnej wieczornej lektury.


7,5/10

Tytuł: Irlandzki sweter
Autor: Nicole R. Dickson
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
okładka: miękka
liczba stron: 394

Brak komentarzy: