Chyba każdy z nas ma za sobą lekturę takiej książki, która za
pierwszym razem wydała mu się dziwna, pogmatwana lub po prostu
niezrozumiana. Z wielką ulgą docieramy do końca ostatniej strony, mówiąc
sobie "nareszcie" i odkładamy książkę gdzieś w najciemniejszy kąt
regału. Czujemy w głowie coś w rodzaju huraganu; nasze myśli pod wpływem
tej historii zaczynają tak dziwnie się plątać i kręcić, iż czasem nawet
żałujemy, że poświęciliśmy swój cenny czas, czytając coś takiego.
Takie książki są cierpliwe. Najcierpliwsze. Spokojnie czekają, aż
przyjdzie moment, kiedy niekontrolowane spięcie neuronów mózgowych
przypomni im o nich. Rzut oka na nieśmiało wyglądający grzbiet książki,
kuszące literki, z których składa się tytuł, jedna chwila i - ponowne
spotkanie. Co wtedy czujemy? Uprzedzenie czy chęć poznania jej jeszcze
raz? Chęć zrozumienia, dlaczego nie zaiskrzyło wtedy między nami a książką? A może to miłość do książek, która sprawia, że potrafimy dać im drugą szansę...
"Małego Księcia" poznałam w szóstej klasie szkoły podstawowej. Były to czasy, kiedy przeczytanie lektury szkolnej, nawet przez tak ambitną uczennicę, jaką byłam, poważnie graniczyło z cudem. Był to jeszcze wrzesień, więc głowa ciągle pozostawała na wakacjach i o chęci do nauki nie było mowy. Tym bardziej do czytania.
Kiedy przewertowałam ów książkę z radością stwierdziłam, że "bardzo się przy niej nie narobię"; tekstu mało, trochę ilustracji i po kilku godzinach koniec. Tak też było. Gładko przyszło i tak również przeszło, z wyjątkiem zakończenia. To, czy Mały Książę w końcu umarł od ugryzienia żmii czy nie powodowało, że zapalił się we mnie mały płomień zainteresowania. Uznałam, że lektura całkiem fajna, ale tylko fajna. Co ja, jako szóstoklasistka, mogłam cokolwiek wiedzieć na temat takich książek?
W gimnazjum musiałam dojrzeć do pewnych spraw nieco szybciej niż moi rówieśnicy. Przede mną otworzyła się perspektywa uczenia się w elitarnym technikum weterynaryjnym, a to wiązało się z czteroletnim życiem "na walizkach" i mieszkaniem w internacie. Musiałam bardzo dobrze to przemyśleć, co wiązało się z pewnymi zmianami w moim sposobie postrzegania na świat, poglądach jak i również pojmowania ludzkich wartości. Wtedy znów spotkałam "Małego Księcia". Zrozumiałam, że książka ta mi pomogła. W mniejszym lub większym stopniu, ale pomogła. Pomogła spojrzeć na świat oczami dziecka, ale w ten dojrzały sposób.
Uważam ją za jedną z najważniejszych pozycji w mojej biblioteczce i bardzo lubię wracać do niektórych cytatów. Co ciekawe i chyba najpiękniejsze - jej adresatami są dzieci i dorośli. To uniwersalna i ponadczasowa lekcja człowieczeństwa, która niestety często nie jest doceniana.
Nie jest to recenzja "Małego Księcia", bo trudno zrecenzować coś, o czym można powiedzieć same dobre rzeczy. Moje dzisiejsze rozważania na temat tej książki służą przede wszystkim temu, by inni również pochylili się nad tą historią, by pozwolili sobie się w niej zakochać.
O czym więc mówi ten post?
Że czasem pozory są mylące i każda książka, podobnie jak medal, ma dwie strony i że czasem warto odkryć właśnie tę drugą, dając książce tym samym kolejną szansę na miłość.
"Małego Księcia" poznałam w szóstej klasie szkoły podstawowej. Były to czasy, kiedy przeczytanie lektury szkolnej, nawet przez tak ambitną uczennicę, jaką byłam, poważnie graniczyło z cudem. Był to jeszcze wrzesień, więc głowa ciągle pozostawała na wakacjach i o chęci do nauki nie było mowy. Tym bardziej do czytania.
Kiedy przewertowałam ów książkę z radością stwierdziłam, że "bardzo się przy niej nie narobię"; tekstu mało, trochę ilustracji i po kilku godzinach koniec. Tak też było. Gładko przyszło i tak również przeszło, z wyjątkiem zakończenia. To, czy Mały Książę w końcu umarł od ugryzienia żmii czy nie powodowało, że zapalił się we mnie mały płomień zainteresowania. Uznałam, że lektura całkiem fajna, ale tylko fajna. Co ja, jako szóstoklasistka, mogłam cokolwiek wiedzieć na temat takich książek?
W gimnazjum musiałam dojrzeć do pewnych spraw nieco szybciej niż moi rówieśnicy. Przede mną otworzyła się perspektywa uczenia się w elitarnym technikum weterynaryjnym, a to wiązało się z czteroletnim życiem "na walizkach" i mieszkaniem w internacie. Musiałam bardzo dobrze to przemyśleć, co wiązało się z pewnymi zmianami w moim sposobie postrzegania na świat, poglądach jak i również pojmowania ludzkich wartości. Wtedy znów spotkałam "Małego Księcia". Zrozumiałam, że książka ta mi pomogła. W mniejszym lub większym stopniu, ale pomogła. Pomogła spojrzeć na świat oczami dziecka, ale w ten dojrzały sposób.
Uważam ją za jedną z najważniejszych pozycji w mojej biblioteczce i bardzo lubię wracać do niektórych cytatów. Co ciekawe i chyba najpiękniejsze - jej adresatami są dzieci i dorośli. To uniwersalna i ponadczasowa lekcja człowieczeństwa, która niestety często nie jest doceniana.
Nie jest to recenzja "Małego Księcia", bo trudno zrecenzować coś, o czym można powiedzieć same dobre rzeczy. Moje dzisiejsze rozważania na temat tej książki służą przede wszystkim temu, by inni również pochylili się nad tą historią, by pozwolili sobie się w niej zakochać.
O czym więc mówi ten post?
Że czasem pozory są mylące i każda książka, podobnie jak medal, ma dwie strony i że czasem warto odkryć właśnie tę drugą, dając książce tym samym kolejną szansę na miłość.
Sięgnij po Twierdzę :) A Mały Książę to jedna z piękniejszych książek
OdpowiedzUsuń